Na przełomie roku 1979 i 1980 kupno czegoś sensownego graniczyło z cudem. Materiał na suknię gdzieś zdobyła moja teściowa, buty pożyczyła mi jakaś koleżanka, dodam, że sandałki na szpilce w kolorze ecru na ślub w lutym. Do ślubu cywilnego wymyśliłam sobie kostium przypominający chiński mundurek z czasów Mao. Sukienka była szyta w salonie Mody Polskiej, więc ą i ę, ale mojego projektu. Wymyśliłam sobie coś pośredniego między koszulą nocną a habitem. Z perspektywy czasu-dramat. Ale pamiętam, że brat męża był zachwycony. Inne głosy do mnie nie dotarły.
Na niekończące się przymiarki na Placu Grunwaldzkim jeździłyśmy z Krzyków z Hanią. Zawsze gdzieś wpadałyśmy do jakieś knajpy, kawiarni, więc fajne było to jeżdżenie. Nie pomyślałam jednak o stu rzeczach. Na przykład o tym, że fajnie byłoby mieć coś na przebranie w połowie wesela, czyli jakąś elegancką sukienkę, zignorowałam wszelkie dodatki no i do cholery coś do okrycia na tę cienką jedwabną sukienkę. W końcu ślub był w lutym.
Przyjechaliśmy do Dębna (woj. zachodniopomorskie) chyba 2 doby przed weselem. Siedzieliśmy w małym pokoju mojego brata w blisko dziesięć osób, piliśmy wódkę i spać poszliśmy nad ranem. W kolejną noc zjeżdżali się goście weselni i na zmianę biegaliśmy zakwaterować ich w wynajętym hoteliku kilkaset metrów od domu rodziców. Spania znowu raczej nie było. W dzień przed weselem byliśmy zombi. Makijaż ślubny zrobiłam sama, uczesałam się sama, lakier na paznokciach, pamiętam, był w opłakanym stanie, bo nie dane mu było wyschnąć w spokoju. Pół dnia prasowałam jakąś cholerną rumuńską koszulę narzeczonego, bo co ją wyprasowałam z jednej strony, pogniotła się z drugiej. Rzucałam tą koszulą i klęłam.
W przeddzień ślubu Krzysztof nie miał jeszcze butów do garnituru i pojechał z kimś do Gorzowa Wielkopolskiego, oddalonego o 40 km. Ale wrócił z butami, na skórzanych spodach, czytaj śliskich. Ślub cywilny odbył się bez sensacji.
Sukienka mimo tylu przymiarek okazała się porażką. Guzików na karku nie dało się zapiąć, bo groziło uduszeniem. Sukienka miała taki fason, że musiała być za długa bo miała być uniesiona nad paskiem o specjalnym kroju. Tylko krawcowa zrobiła zapięcie na zatrzaski, więc co wzięłam głębszy wdech spadał ze mnie pasek, a ja plątałam się w za długiej sukni.
Wymyśliłam sobie długi welon, którego za cholerę nie można było przypiąć do moich krótkich włosów. Żeby to jakoś trzymało się na głowie, użyto garści spinek. Wychodząc z mieszkania najpierw mój mąż nadepnął na welon i o mało się nie przewróciłam, welon przypięty był skutecznie. Gdy schodziłam po schodach przed nim, on w tych butach na skórzanych spodach poślizgnął się lądując mi na plecach. Cudem nie spadliśmy z tych schodów. W kościele dostałam ataku głupawki, szczególnie że mój brat, ministrant stojąc za księdzem robił głupie miny. Atak śmiechu był nie do opanowania. A że był luty i nieogrzewany kościół wszyscy myśleli, że trzęsę się z zimna. Ktoś z gości miał białe królicze futro zrobione na sobole i tym mnie okryto. Niewiele pamiętam z wesela. Tylko to, że jakiś dziad chcąc zabrać mi buta by wymienić go na butelkę wódki, zniszczył mi piękne koronkowe rajtuzy kupione za fortunę w sklepie Mody Polskiej. Gdzieś koło północy byliśmy tak wykończeni, że ubrana w mamy biały sweter i w tych sandałkach, on w samym garniturze, w śnieżną noc zasuwaliśmy do domu rodziców około 1,5 km, by po prostu walnąć się spać.
W domu sprawdziliśmy zawartość kopert i ze trzy razy wyciągaliśmy puste z kosza, żeby przypadkiem nie wyrzucić z pieniędzmi. Wysprzątaliśmy rodzicom mieszkanie (w noc poślubną!) i poszliśmy spać. A jakiś dupek uważał, że konsumowaliśmy małżeństwo. W noc poślubną? Zbyt banalne.
Rano gdy otworzyliśmy oczy nad naszymi głowami ujrzeliśmy moich rodziców i teściową. Tyle o prywatności.
Moja przyjaciółka Hania wracała do Wrocławia z moimi wujkami i ciotkami pociągiem i powiedziała, że klimat był nieziemski. Wesela ciąg dalszy, bo goście dostali i alko i żarcie.
I tak po pół roku znajomości, nie wiedząc o człowieku prawie nic, zostałam jego żoną.
c.d.n.